search
REKLAMA
Felietony

CO TYDZIEŃ czy BINGE? Czy któryś sposób oglądania seriali jest lepszy?

Czasy, gdy rynek telewizyjnych serii był czymś bardziej poślednim względem produkcji filmowych, odeszły już dawno i nie zapowiada się, by miały wrócić.

Tomasz Raczkowski

12 kwietnia 2023

REKLAMA

Seriale to obecnie kluczowy element kinematografii, równie istotny co wyświetlane w kinach filmy pełnometrażowe. Czasy, gdy rynek telewizyjnych serii był czymś bardziej poślednim względem produkcji filmowych, odeszły już dawno i nie zapowiada się, by miały wrócić. W związku ze wzrostem znaczenia i zainteresowania serialami wzrasta nie tylko liczba produkowanych tytułów, ale i pojawiają się w obrębie tego formatu nowe konwencje i koncepcje nie tylko w kwestii realizacji, ale też dystrybucji. W czasach, gdy to nie telewizja, a internetowe platformy streamingowe są kluczowym środowiskiem dla widzów, jednym z najważniejszych zagadnień w przypadku wprowadzania gotowego serialu jest formuła, w jakiej trafia on do publiczności – tradycyjnie, w jeden odcinek na tydzień, czy w wariancie idealnym do binge watchingu, czyli całego sezonu udostępnianego w tym samym momencie. Strategie firm i preferencje są w tej kwestii różne.

Telewizja i przewrót HBO

Kadr z pierwszego sezonu „Rodziny Soprano” (1999–2006) HBO.

Pierwszy z modeli wywodzi się z tradycyjnego dla seriali kontekstu emisji w telewizji. Takiej, która nie jest dostępna na żądanie i w dowolnym momencie, ale ma ramówkę i ustalony porządek emisji programów; z podziałem na wieczorne i weekendowe interwały „prime time” (kiedy widownia może być potencjalnie największa), z mniej atrakcyjnymi segmentami dziennymi (tzw. daytime TV utarło się jako określenie średniej jakości wtórnych produkcji) i koniecznością synchronizacji z konkurentami (czy to z chęci rywalizacji na flagowe tytuły, czy żeby uniknąć odpływu widzów do popularniejszych rywali). Przez wiele lat było oczywiste, że kolejne odcinki są emitowane w równych, tygodniowych odstępach, trwają mniej więcej tyle samo i tworzą serie, najczęściej wypuszczane rok do roku. Innej możliwości zwyczajnie nie było, bo tak skonstruowane było medium, dla którego kręcono.

Przekładało się to też na określoną strukturę samych narracji, w których poszczególne odcinki oferowały często dość odrębne, zamknięte historie – z wyjątkami bardziej rozbudowanych fabuł rozłożonych na dwa lub trzy epizody (tu pojawiał się słynny napis „ciąg dalszy nastąpi…”), niekiedy rozłożone między seriami jako utrzymujące w zainteresowaniu przejścia. To zaczęło się zmieniać na przełomie wieków przez swoisty przewrót, który dokonał się za sprawą HBO i Rodziny Soprano, a po niej kolejnych seriali sygnalizujących nową erę telewizyjnych opowieści takich jak Sześć stóp pod ziemią czy The Wire. Nie bez wpływu takich pionierów jak David Lynch i jego Miasteczko Twin Peaks HBO pokazało u progu nowego millenium, że wieloodcinkowa formuła serialu może być przestrzenią dla bardziej złożonych historii, niekoniecznie tak mocno jak dotąd pokawałkowanych na mniejsze części.

W pierwszej dekadzie XXI wieku seriale zaczęły być więc mniej nowelowe, a bardziej powieściowe, wykorzystując epizodyczną formułę do budowania bardziej spójnych i pogłębionych narracji. Swoistą kulminacją tego etapu rozwoju telewizji i seriali była Gra o tron, pokazana premierowo w 2011 roku – wykorzystująca z założenia format serialu do zawarcia większej niż w przypadku produkcji kinowej liczby wątków i która już bez cienia kompleksów mogłaby być stawiana jakościowo obok filmów. To jednak co się nie zmieniło, podczas gdy HBO stopniowo zdobywało pole w branży filmowej, to format emisji, podporządkowany tygodniowej ramówce telewizji.

Produkowana przez HBO „Gra o tron” (2011–2019) przypieczętowała status seriali jako jakościowej rozrywki.

Internet i rewolucja Netflixa

Nawet uruchomiona w 2010 roku platforma HBO Go podążała za utartym szlakiem, udostępniając nowe epizody w wersji online po premierze na antenie kanału-matki. Przełom przyszedł dopiero w 2013 roku za sprawą Netflixa, który wypuszczając swoją pierwszą serialową produkcję typu prime – House of Cards z Kevinem Spaceyem i Robin Wright, zdecydował się na nieortodoksyjny ruch w postaci udostępnienia na raz wszystkich 13 odcinków sezonu. Wyrastający wtedy na nowego gracza w branży Netflix – wywodzący się z obiegu wypożyczania (najpierw fizycznych nośników, potem dostępów online) – w odróżnieniu od konkurentów w rodzaju HBO nie posiadał zaplecza kanału telewizyjnego, nie był więc ograniczony cotygodniowym cyklem premier telewizyjnych. Wykorzystał to do wypromowania nowego modelu oglądania w postaci binge watchingu, czyli kilkugodzinnych „posiedzeń”, w czasie których ogląda się odcinek za odcinkiem. O ile dotąd było to możliwe tylko w przypadku edycji DVD lub starszych już seriali dostępnych chociażby na HBO Go, ruch Netflixa był przełomowy o tyle, że zapoczątkował trend udostępniania w ten sposób najświeższych premier. To był kolejny przewrót, który przewartościował branżę, odtąd nie tylko chętniej spoglądającą na seriale, ale i na przyciąganie widzów możliwością pochłonięcia całego nowego sezonu w weekend.

„House of Cards” (2013–2018) Netflixa było pierwszym topowym serialem wypuszczanym w formie „cały sezon na raz”.

Nie znaczyło to, że wszyscy podążyli tą ścieżką, jednak zjawisko wywarło na pewno wpływ na wszystkich graczy. HBO na przykład wciąż trzymało się formatu cotygodniowych premier, jednak wraz z równoczesnym rozwojem obiegu straight to VOD na swojej platformie również ono zaczęło eksperymentować, np. wypuszczając odcinki „partiami” po 2–3 epizody w tygodniowych odstępach (tak było wprowadzane chociażby Wychowane przez wilki). Wpływu formuły jednoczesnego udostępniania całych sezonów doszukiwałbym się też w stopniowej dywersyfikacji ram czasowych odcinków, które zaczęły być w ostatnich latach częściej rozciągane do długości równej filmom pełnometrażowym, niekiedy kosztem mniejszej liczby epizodów w sezonie. Ten trend zapoczątkowany rewolucją Netflixa zaczął się jednak w ostatnich latach nieco rwać – kolejni gracze na serialowo-platformowej szachownicy, czyli Amazon, Disney i Apple, podążyli tradycyjną ścieżką premier cotygodniowych (ewentualnie udostępniania dwuodcinkowych pakietów), a przy okazji czwartego sezonu flagowego Stranger Things sam Netflix złamał swoją zasadę i podzielił sezon na dwie części, de facto przyjmując hybrydowy wariant rozłożonej w czasie premiery. Zwłaszcza po tym nasiliła się dyskusja na temat tego, który model jest lepszy i jaką drogą powinny podążać w przyszłości platformy streamingowe.

Perspektywa widza

Do tematu można podejść z dwóch pozycji. Pierwszą jest perspektywa widza. Tu pytanie brzmi: jakie ma konsekwencje każdy z dwóch formatów dla oglądających? Nie da się odmówić uroku binge watchingowi, który jest modelem praktykowanym w mniejszym lub większym stopniu chyba przez wszystkie osoby, które korzystają regularnie z platform streamingowych. Często spotkać się można zresztą ze stwierdzeniami, że dana osoba czeka te kilka tygodni, aż wszystkie odcinki zostaną już dodane i wtedy zasiądzie do seansu całości. Można to porównać do lektury książki – chyba nikt nie tęskni za publikacją powieści w odcinkach i nawet jeśli rzadko czytamy książkę naraz, to możliwość pochłonięcia całości, przy dostosowaniu długości lektury do naszego czasu, jest kusząca.

Czynnikiem jest tu niewątpliwie poczucie tego, ile jest treści i kontroli nad jej dawkowaniem. Kiedy czekamy na nowy sezon – nie zawsze rok, czasem dłużej – chcemy dostać jak najwięcej treści. Stąd urok formatu „wszystko na raz” – nagradza on nasze wyczekiwanie pełnym daniem, które możemy przyswoić w takim tempie, w jakim chcemy. Mamy więcej kontroli (nie musimy binge’ować wszystkich epizodów naraz, możemy podzielić seans na wygodne dla nas bloki – ba, nawet oglądać jeden odcinek tygodniowo), dostając od razu gotowy, zamknięty produkt, który nie cierpi aż tak bardzo np. przez manipulowanie tempem narracji w obrębie całości, które przy strukturze cotygodniowej może prowadzić do rozczarowań „wypełniaczami” czy brakiem klimaksów.

Binge watching stał się powszechną formą spędzania czasu.

Z drugiej strony, wyświetlanie kolejnych odcinków w odstępach daje więcej możliwości spokojnej analizy i oswajania się ze światem przedstawionym – zamiast 10 godzin spędzonych z bohaterami mamy regularne spotkania przez 10 tygodni, co pozwala czasem wychwycić niuanse i różne perspektywy, które umykają w ciągu. A w przypadku seriali ważny jest też czynnik związania z bohaterami, poczucia się zanurzonym w ich losy, co jest łatwiejsze, gdy z historią obcujemy dłużej, a nie tylko kilka dni. Wypuszczanie sezonów całościowo rodzi też większą presję ze strony lęku przed spojlerami. O ile przy cotygodniowych premierach trzeba unikać ich do czasu seansu (najczęściej tego samego dnia, kiedy miała miejsce premiera), o tyle gdy w sieci ląduje od razu cały sezon, spojlery będą nas prześladować o wiele bardziej, bo do czasu zakończenia całości, co może potrwać kilka dni czy nawet tygodni. Gdy dostajemy cały serial na raz, istnieje też ryzyko przesytu czy też przytłoczenia treścią. Tym bardziej, jeśli czujemy presję szybkiego skończenia, żeby nadrobić względem znajomych czy uchronić się przed spojlerami. Paradoksalnie więc opcja dająca więcej dowolności w dawkowaniu seansu tworzy bardziej opresyjne reżimy czasowe, prowadząc do opisywanego już w badaniach naukowych zjawiska kompulsywnej konsumpcji.

Perspektywa firm

Drugim sposobem widzenia sprawy jest optyka firm, które produkują i dystrybuują seriale. Tutaj kluczowy jest mechanizm dawkowania uwagi. O ile jeszcze niedawno zdawało się, że wrzucanie skumulowanych porcji seriali to dobra strategia, przykuwająca uwagę i pozytywnie odbierana przez posiadających kontrolę nad aplikacją treści widzów, tak ostatnie analizy pokazują, że sprawa wygląda nieco inaczej. O ile faktycznie publikowane naraz tytuły przyciągają sporą publiczność wchłaniającą je z miejsca, to równocześnie dość krótkie jest okno internetowego zainteresowania tytułem – wyrażające się nie tylko oglądalnością samą w sobie, ale i ruchem w sieci napędzanym komentarzami, spekulacjami i newsami, a także trailerami kolejnych odcinków. To dość widoczna ostatnio dynamika, która przełożyła się na podzielenie czwartej serii Stranger Things. O ile flagowe premiery Netflixa zbierają dużą widownię i prowokują duży ruch w sieci, to jeśli większość obejrzy premierę w 3–4 dni (zwykle weekend w formacie premier w czwartek/piątek), komentarze i dyskusje będą powstawać przez następne kilka dni, tydzień, po czym de facto wszystko zostanie już powiedziane, zainteresowanie nowością spadnie i szum będzie wyraźnie mniejszy.

Przy „Stranger Things” (2016–) Netflix musiał przemyśleć swoją strategię.

Jednak przy premierze co tydzień, mechanizm powstawania nowych materiałów towarzyszących, komentarzy, sporów i dyskusji powtórzy się mniej więcej z podobną intensywnością co siedem dni, a na koniec nastąpi kulminacja w postaci podsumowań całości. Uprawniona jest więc kalkulacja takich podmiotów jak HBO czy Amazon, że w przypadku 10-odcinkowej serii, w modelu tradycyjnym będą zyskiwać na zasięgach i ruchu przez 10–12 tygodni, podczas gdy w modelu jednorazowym ich profit z mediów społecznościowych ograniczy się do ostatniego odcinka. Odbija to mechanizm, o którym pisałem wyżej – widownia ma więcej czasu na przyswojenie i przetrawienie treści, czuje się też na dłuższy czas związana z serialem, replikując w nowych warunkach stary proces cotygodniowego zasiadania przed telewizorem. Oczywiście niektórzy mogą narzekać, na zbyt małe dawki narracji, jakie dostają, jednak w tym wypadku, z perspektywy komercyjnych firm, logika zysku wydaje się jednoznacznie wskazywać na lepszą strategię.

Werdykt

Tendencja w branży jest taka, by flagowe, prime’owe, produkcje jednak bardziej wiązać z formatem cotygodniowym, co jest uzasadnione z ekonomicznego punktu widzenia firm, które chcą wygenerować jak największe zasięgi i przychody. Kapitalistyczny rynek zdaje się więc wyrokować, że jednak tradycyjny model jest optymalny. Z perspektywy konsumenta popkultury werdykt będzie zależał od indywidualnych preferencji. Tutaj mogę zaserwować swoją opinię, która podąża za nieśmiertelnym rozpoznaniem „to zależy” (również w wariancie o dwóch rabinach). Osobiście ze względu na gospodarowanie czasem i skłonność do przedawkowywania czasu ekranowego z jednej, a stosunkowo dużego zmęczenia nadmiarem kierowanych do mnie treści z drugiej strony (wbrew pozorom te dwie rzeczy się nie wykluczają), jestem raczej zwolennikiem cotygodniowych premier. Pozwalają one na sensowne przetrawienie kolejnych epizodów narracji i nie zmuszają do seryjnego pochłaniania kolejnych, „żeby poznać zakończenie”.

Mam tu jednak swoje „ale” – to dotyczy tych bardziej klarownych, nastawionych na budowanie historii pozycji. Inne zdanie mam w przypadku sitcomów, a także bardziej rozrywkowych pozycji z krótszymi epizodami, takich jak chociażby Mandalorianin. W tym przypadku preferuję model wrzucania całego sezonu na raz, tak by można go było skonsumować w większych blokach. Przykład flagowej produkcji Disneya jest tu dla mnie symptomatyczny – śledzenie co tydzień ledwie półgodzinnych i stosunkowo fragmentarycznych odcinków jest dla mnie na tyle męczące, że po trzech epizodach czekam, aż dostępny będzie cały sezon i wtedy zaserwuję sobie sensowną wycieczkę do świata Star Wars. Konkludując, chyba nie ma lepszego modelu, oba są odpowiednie dla różnego typu seriali.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA